Zbieżność osób i nazwisk jest przypadkowa
Zastanawialiście się kiedyś jak bardzo można się zagubić we własnym życiu? Całkiem świadomie zadawać sobie krzywdę, mimo wszystko chcąc dobrze. Postaram się wam o tym opowiedzieć na tyle na ile potrafię, z jednej strony dlatego by poczuć ulgę, a z drugiej bo chcę uchronić innych ludzi przed piekłem, które nieświadomie mogą sobie zgotować. Jest to jeden z moich najbardziej intymnych postów jakie możecie tutaj znaleźć.
Nawiązując do tytułu, postaram się z początku wam objaśnić co ten termin oznacza
"Osobowość dyssocjalna, psychopatia, osobowość antyspołeczna – zaburzenie struktury osobowości o charakterze trwałym, dotyczące 2–3% każdego społeczeństwa. Zaburzenie to wiąże się z obecnością trzech deficytów psychicznych: emocji, uczenia się i relacji interpersonalnych."Więcej możecie przeczytać na ten temat tutaj.
Dobrze, więc wracając do sedna, opowiem wam o moim własnym piekle.
Historia zaczęła się we wrześniu 2015 roku, całkiem niewinnie. Przynajmniej tak mi się wydawało, teraz dopiero zaczęłam dostrzegać jak bardzo się myliłam. Był to czas kiedy wróciłam do mojego domu rodzinnego, studiowałam zaocznie i uczyłam się w szkole policealnej więc miałam całkiem sporo czasu wolnego, który spędzałam na graniu. Nie miałam tam żadnych znajomych, mieszkam na kompletnym wydupiu i była to praktycznie moja jedyna rozrywka, którą praktykowałam od świtu do nocy.
Wtedy też poznałam Emila. Chłopiec w moim wieku, bardzo sympatyczny, do tego śliczny. Zaproponował mi wspólny mecz w Leauge of Legends, dobrze nam się grało, więc zaczęliśmy używać do tego Skype by się szybciej komunikować i tak od gry do gry zaczęliśmy się coraz lepiej poznawać. Czego się o nim dowiedziałam? Ten sam rocznik co ja, mieszka w Kielcach, skończył szkołę i postanowił iść do pracy bo się wyprowadził i mieszka z przyjacielem, jest cosplayerem, zbiera peruki, uwielbia koty, ma jednego, do tego kocha gry (przypomina wam to kogoś?). No praktycznie mój ideał. Znaleźliśmy więc wspólny język, imponował mi, bo ja nie potrafiłabym się już sama utrzymywać. Poza tym przez cały ten czas nie miałam kontaktu z nikim innym.
Po zaledwie kilku dniach bardzo się ze sobą zżyliśmy, był dla mnie wspaniały, akceptował mnie własnie taką jaka jestem i sam był moim odbiciem. Mimo wszystko starałam się być uważna, dystansować się, nie zagłębiałam się w tą relacje, sam mnie w nią wciągnął. Któregoś razu powiedział, że mnie kocha. Znacie ten przypływ endorfin kiedy się to słyszy? Tak, dla osoby chorej na depresje jest to jak tlen. Mimo wszystko nadal miałam wrażenie, że coś tu nie tak i za każdym razem tłumaczyłam mu, że z mojej strony nie ma na co liczyć.
Błąd. Stałam się tą okrutną, złą, dziewczyną bez serca, a on przecież był taki niewinny. Do tego często powtarzał jak bardzo nie lubi bogatych ludzi, za egoizm, za niesprawiedliwość, za to, że mają w życiu za dobrze. A wiecie kto był bogaty? Ja. Rozpieszczona jedynaczka, która dostaje wszystko co zechce, nie musi pracować i całe dnie gra w gry. Mimo wszystko za każdym razem unikałam tego tematu. Cały czas czułam się przez to źle i niekomfortowo, do tego byłam na tyle okrutna by tego chłopca cały czas odrzucać. Zaczęłam odczuwać wyrzuty sumienia. Czujecie to? Nie zrobiłam nic złego, a zaczęła się we mnie wzbierać niechęć do samej siebie.
Kiedy już wydawało mi się, że jest stabilnie i udało mi się go ogarnąć, tu nagle BAM! Emil jest na moście, chce się przeze mnie zabić. JEZUSMARIACOJANAJLEPSZEGOZROBIŁAM. Wybiegam z domu z telefonem, żeby nikt mnie nie słyszał i płaczę do słuchawki, że ma przestać, że będzie dobrze, że jestem gównem i nie powinno mu na mnie zależeć. Nic to nie daje, boje się, serce mi bije tak szybko, że sama zaraz zejdę na zawał, mówi, że już nic tego nie zmieni. Rozłącza się.
Coś we mnie pękło, zdałam sobie sprawę z tego jak bardzo mi zależy na tym by żył. Gdybym wierzyła w Boga to może nawet bym się do niego wtedy modliła, ale nie byłam w stanie zrobić nic, nic, tylko czekać, straciłam grunt pod nogami. Po jakimś czasie nadeszło wybawienie, wiadomość, że żyje, dla mnie. Czułam się już kompletnie wyprana z emocji, nie miałam już siły. Chciałam już nikogo nie ranić, szukałam złotego środka. Uznałam, że skoro dzięki temu mogę zrobić coś dobrego to może mnie nazywać swoją dziewczyną, w końcu był daleko, a ja potrzebowałam spokoju i pewności, że już nic mu się nie stanie.
Prawdę mówiąc nie pamiętam dokładnie tamtego okresu, wszystkie dni zlewały mi się w całość, całymi dniami robiłam w kółko to samo powoli oswajając się z nim i przyzwyczajając moją świadomość do jego ciągłej obecności. Było wiele sygnałów, które mnie martwiły, ale skutecznie odwracał od nich uwagę. Nigdy nie miałam okazji zobaczyć, czy nawet usłyszeć jego współlokatora? No cóż, rozmawia ze mną tylko kiedy jest sam. Zawsze panicznie zamyka laptop jak słyszy domofon? Może ma swoje powody.
Około dwa tygodnie po tym jak się poznaliśmy miał miejsce konwent, Japanicon, na którym oczywiście oboje musieliśmy się pojawić. Zobaczyłam go wtedy po raz pierwszy na żywo. Pomimo tego, że wiele razy już rozmawialiśmy na skypie to z początku zasłaniał przede mną twarz, ale nie przeszkadzało mi to. Intrygowały mnie jego oczy, puste, na swój sposób przerażające, nikt jeszcze nigdy nie patrzył się na mnie w ten sposób, bałam się, ale zakochałam się w nich bez pamięci. Poczułam potrzebę troski o niego, bycia przy nim, zapewnienia mu tyle miłości ile tylko potrzebuje, tak aby zapełnić tą pustkę. Od tamtego czasu już oficjalnie byliśmy parą.
Któregoś razu pojechałam do przyjaciółki mieszkającej bardzo daleko ode mnie w odwiedziny (mojej aktualnej współlokatorki), potrzebowałam jej by psychicznie odpocząć. Jak to baby spędzałyśmy cały dzień w kuchni, na robieniu słodkich alkoholi. Pochwaliłam mu się tym, wysłałam zdjęcie. Mój błąd, zapomniałam, że nienawidzi wszelkiego rodzaju trunków. Aktywowałam zapalnik, zaraz potem dowiedziałam się, że ranie go też tym, że uczę się w szkole policealnej jako masażystka i to straszne, że rozbieram się przed uczniami (oni przede mną z resztą też muszą, taka szkoła, taki zawód, to normalne).
Myślałam, że to przejściowy foch, powiedziałam, że jak mu nie pasuje to wcale nie musi ze mną być. Nie powinnam, zaraz po tym wyszedł w środku nocy w zimę rozebrany na balkon i opowiadał, że zaraz ze sobą skończy. Nie chcecie sobie nawet wyobrażać co wtedy czułam, doprowadziłam do takiego stanu osobę, na której mi najbardziej zależało, o którą starałam się dbać i chciałam uszczęśliwić. Właśnie ktoś kogo kochałam był na tyle prze zemnie zraniony, że chciał ze sobą skończyć, znienawidziłam siebie. Tego samego dnia już wracałam przez pół polski pociągiem do domu bo ryczałam jak małe dziecko. Od tego czasu bałam się, że powiem coś nie tak, że popełnię błąd i go zranię, musiałam na wszystko uważać. Zasiał we mnie niepokój, brak pewności tego na czym stoję.
Po jakimś czasie chciałam być bliżej niego, by dać mu trochę siły, mieć jakąkolwiek kontrolę nad tym co się z nim dzieje i postanowiłam się wyprowadzić z domu i podobnie jak on - zacząć pracować. Nie powiem, że było łatwo, początkowo spałam na podłodze w kawalerce mojej przyjaciółki i harowałam za śmieszne pieniądze jako pokojówka by było stać mnie na wynajęcie z nim mieszkania. Tak, zrezygnowałam ze wszelkich wygód dla miłości. Jako, że byłam wtedy w dużym mieście to zauważyłam, że mam prawie bezpośrednie połączenie do Kielc. Fakt faktem dziesięciogodzinne, z godzinną przesiadką w Warszawie na dwóch różnych stacjach w środku nocy, ale chciałam móc go znowu przytulić.
Kiedy przyjechałam, odebrał mnie ze stacji, ledwo przytomną i zaspaną przetransportował autobusem do mieszkania. Poczułam się tam bardzo źle, całe to miejsce emanowało negatywną energią, było ciemno i nieprzyjemnie. Usprawiedliwiłam to tym, że z pewnością wynika to z tego, że mam za sobą nieprzyjemną podróż. Jednocześnie zrozumiałam, że to też z tego może powodować jego zachowanie i zmotywowało mnie to do tego by jak najszybciej mu pomóc. W sumie to całkiem nieświadomie zignorowałam też fakt, że nie było tam łóżek, a całe mieszkanie to kawalerka. Chwila, to gdzie on mieszka z tym współlokatorem, o którym tyle opowiada? I w ogóle to gdzie ten współlokator? Nie chciałam nad tym się zastanawiać, byłam szczęśliwa w jego objęciach i wieczorem czekała mnie równie długa podróż z powrotem.
Od tego momentu już tylko grzecznie czekałam, aż on przyjedzie do mnie na święta, a ja na szczęście w tym czasie wróciłam do domu bo już nie dawałam rady pracować w ten sposób i wolałam już zarabiać grosze w moim mieście, ale mieć dach nad głową (i tak nie znalazłam tam pracy). W końcu się doczekałam, przyjechał, był wspaniały, moja rodzina od razu go zaakceptowała. Grzeczny, czysty, posprzątał za mnie cały mój pokój, pomagał w kuchni, dla wszystkich dookoła- ideał. Ja za to korzystałam z tego czasu ile tylko mogłam. Starałam się go rozpieszczać, dać mu wszystko co najlepsze, uszczęśliwić go, oblać miłością, by chodź na chwile ujrzeć promyk szczęścia w tych przeraźliwych oczach.
Zmartwiła mnie tylko jedna sytuacja, kiedy zadzwoniła do mnie jego mama. Nie miałam pojęcia skąd wie o moim istnieniu i posiada mój numer. On najwyraźniej też, bo zanim zdążyła mi powiedzieć dlaczego do mnie dzwoni, on zdążył wyrwać mi telefon z rąk i wybiec z nim z domu. Chwile później wrócił poddenerwowany i nie mógł się uspokoić, kiedy się zapytałam czemu, powiedział tylko, że jego matka jest chora psychicznie i ma tego dosyć. Więcej nie pytałam.
Jak się trochę bardziej stęskniłam to chciałam go odwiedzić, nie wiedziałam gdzie mieszka, nie znałam adresu, ale nie mogłam też go wyegzekwować od niego. Może to strasznie nieodpowiedzialne, ale znowu wybrałam się na nocną wycieczkę do Kielc. Cały ranek po nich spacerowałam, gdzie mnie nogi poniosą, okolice rozpoznałam tylko po tym co słyszałam od niego, mówił, że chodzi na zakupy do stokrotki i zaraz obok jest kościół. I znalazłam się w miejscu gdzie jest i stokrotka i kościół. Jak? Posiadam coś takiego jak intuicja, poza tym szłam w kierunku tej negatywnej energii, którą poprzednio miałam okazje poczuć (tak, wiem, większość ludzi nie jest w stanie sobie tego wyobrazić, tak na chłopski rozum - po prostu im bardziej Ci niedobrze, tym bliżej celu się znajdujesz).
Kiedy zadzwoniłam do niego, że tu jestem, nie ucieszył się, a nawet wkurzył, ale zrozumiałam jego reakcje. Gorsze było tylko to, że już nigdy nie zabrał mnie do siebie, zawsze szliśmy do maka, lub galerii, kiedyś zapytałam czy mogłabym w końcu spotkać tego jego współlokatora, to usłyszałam tylko odmowę. Nie naciskałam, wiem, że ludzie mogą mieć różne kłopoty, o których nie chcą rozmawiać. Byłam świadoma tego, że nie jest ze mną szczery, ale nie miałam odwagi nawet o tym myśleć, przecież był dla mnie wspaniały.
Pomimo tego, że przez ten cały czas czułam się zagubiona to starałam się jak mogłam, nawet dałam mu swój telefon kiedy zepsuł się jego bo bałam się stracić z nim kontakt. A powoli traciłam, oddalał się ode mnie, nie wiedziałam czemu, ale bolało, strasznie. Nadał mojemu życiu sens i kierunek, do którego mogłam podążać, utrata go oznaczałaby dla mnie kompletny brak sensu mojej egzystencji. Zaczęłam przez to panikować, mówić przykre rzeczy tylko po to by usłyszeć od niego opierdol, poczuć, że mu też zależy. Cóż, chyba jednak nie zależało, w końcu przez moje zachowanie wszystko runęło.
Poczułam się jakby ktoś mi wyrwał serce z piersi, wiecie czemu? Bo uznałam, że to moja wina, że to ja zniszczyłam człowieka na którym tak bardzo mi zależało. Nie potrafiłam żyć z tą świadomością, musiałam wyjechać na dłuższy czas do przyjaciółki bo sama chyba bym się załamała. Teraz wydaje mi się, że na nim nie zrobiło to żadnego wrażenia. No, ale mniejsza o to. Siedząc u niej już któryś dzień z kolei w końcu coś we mnie pękło bo w końcu miałam kogoś kto by mnie wysłuchał i opowiedziałam dokładnie wszystko co mnie niepokoi.
Oczywiście na początku było nabijanie się ze współlokatora Emila. Swego czasu najpopularniejszy żart wśród moich przyjaciół brzmiał "puk, puk. kto tam? Na pewno nie Damian, bo nie istnieje" ale wygadałam jeszcze kilka innych faktów, które mi nie pasowały i okazało się, że mój ukochany bezwzględnie mnie przez ten cały czas okłamywał w sprawach, które kompletnie nie miały sensu.
Co ja na to? No wkurwiłam się, zapakowałam się w pociąg i prosto do Kielc. Znowu znalazłam się na tym samym osiedlu, już wiedziałam jak na nie trafić, ale nie miałam pojęcia pod jakim adresem mieszka. Jedyne co zapamiętałam już z dosyć odległego czasu kiedy u niego byłam to, to, że mieszka wysoko i ma w balkonowych oknach zielone rolety. Teraz sobie wyobraźcie mnie, o 6 rano biegającą po osiedlu i szukającą balkonu z zielonymi roletami. Byłam zdesperowana, znalazłam, po czym pokierowałam się do klatki i była to rzeczywiście ta klatka, którą już wchodziłam. Gorsze było szukanie mieszkania w tym budynku, bo jak już wyżej wspominałam, był przesiąknięty negatywną energią, bałam się niesamowicie, ale moja złość w połączeniu z miłością dawały mi siłę.
Znalazłam. Zapukałam, nikt mi nie otworzył, raz, drugi, trzeci... dwudziesty. W końcu zza drzwi wychyliła się niewielka kobieta, jak się później okazało, jego mama. Nie chciał do mnie wyjść, ale znał mnie, nie odpuszczam, nie po tym ile drogi przebyłam, wyszedł. Dalej starał się mnie oszukiwać, ale ja już wszystko wiedziałam, wszystko. Domyśliłam się, nie wymagałam od niego by mi o tym mówił, ale się z nim pogodziłam i chciałam utrzymywać pozytywne stosunki, nadal przecież go kochałam i chciałam dla niego dobrze. Jednak jest oczy były puste, cokolwiek robiłam, nie byłam w stanie tego zmienić.
Któregoś razu poprosiłam go by odesłał mi mój telefon bo sama zostałam bez żadnego i miałam przez to bardzo nieciekawą sytuacje. Obiecał odesłać, a kiedy po dwóch tygodniach nadal nie przyszedł on tylko coraz bardziej gubił się w kłamstwach, kiedy poprosiłam go o zrzut ekranu jakiejś drobnostki, okroił go. Dla mnie to był dowód na to, że nadal z niego korzysta bo kto normalny okraja screeny z telefonów. Znowu szybka akcja, pociąg tego samego wieczoru i siedzenie od rana na jego klatce czając się na niego, bo wiedziałam, że jak zapukam to on się przygotuje. I tu szach i mat. Zastałam go na schodach rozmawiającego przez te telefon. Wiedziałam, że go tam zastanę bo od kiedy pamiętałam to spędzał większość czasu na klatce. Jego mina była rozkoszna.
Tym razem wyjawił mi już podobno całą prawdę, bez pomijania niczego, powinnam w tym momencie się od niego odciąć, ale było mi go tak cholernie szkoda kiedy poznałam prawdę (którą i tak już znałam) i byłam przekonana, że wszystko rozpadło się przeze mnie. Wybaczyłam mu wszystko, jak zwykle, pozwoliłam mu też zatrzymać telefon. Ja w sumie i tak już czekałam na zamówionego iphone, a on zostałby z niczym. Chodziło mi tylko o prawdę, ona jest dla mnie najważniejsza. Nie wiem skąd brałam w sobie tyle siły, naprawdę.
W międzyczasie udało mi się wyprowadzić do Warszawy, znaleźć sobie dobrą pracę i zamieszkać z Sariel. Jednocześnie jej były chłopak szukał współlokatora do mieszkania po jej wyprowadzce. Od razu pomyślałam o Emilu i o tym, że będzie mu tutaj lepiej. No i znowu trip do Kielc, tym razem z Warszawy, porozmawiałyśmy z nim i wszystko zostało ustalone. Za dwa tygodnie miał się przeprowadzić.
Niestety po tym jak się przeprowadziło było już tylko gorzej. Już nawet nie chodzi o kwestię uczuciową bo jak nie trudno się domyślić, zeszliśmy się. Po prostu gdy poczuł odrobinę wolności to wpadł w nieodpowiednie towarzystwo, zaczął pić, kłamać w każdej kwestii i zachowywać się w taki sposób, że wszyscy dookoła z niego kpili. Oczywiście starałam się to wszystko odkręcać i tłumaczyć wszystkim, że to nie tak, że po prostu jest zagubiony, że na wszelki wypadek powinni nie wierzyć w to co on im mówi. Cóż, czułam się za niego odpowiedzialna, zaczęłam się wręcz zachowywać jakbym była jego mamą, w końcu zależało mi na jego szczęściu.
Któregoś razu przesadził, upił się i leżał na ławce przed klubem, w którym byłam, a w przeddzień wszystkich poinformował o tym, że ze mną zerwał. Dawno nie czułam się tak upokorzona i zraniona, ale złość dawał mi siłę by dalej żyć. Następnego dnia przyszłam po mój telefon, nie otwierał mi, czekałam na klatce do skutku, uparty ze mnie człowiek. W końcu nie miał wyboru. Poprosiłam go o oddanie mi mojej własności, nie z przekory, ale dla zasady, bo tak się nie postępuje. W tym samym czasie usłyszałam, że zniszczyłam mu życie, że przyjechał do Warszawy by zacząć je od nowa, a ja mu je zrujnowałam (nie żeby przeprowadził się tu tylko dzięki mnie). Po czym zdecydował się skończyć ze sobą, mówił mi przykre rzeczy stojąc po drugiej stronie barierki balkonu na VII piętrze. Wciągnęłam go stamtąd do mieszkania i stanęłam na jego drodze do drzwi balkonowych. Nie przeszkodziło mu to w wybiegnięciu na klatkę, z którego okna zdążył praktycznie już wyskoczyć, ale złapałam go w ostatniej chwili i dosłownie resztkami sił wciągnęłam.
To było dla mnie straszne, znowu swoim zachowaniem doprowadziłam go do takiego stanu. A przecież chciałam tylko dobrze, był dla mnie najważniejszy. Wszystko robiłam dla niego. Wszystkie fundamenty na których trzymał się mój światopogląd runęły. Po tej sytuacji nie mogłam się już pozbierać, została ze mnie wydmuszka człowieka. Nie mogłam spać, jeść, funkcjonować, żyć. Przeszłam przez długi okres leczenia psychiatrycznego i trzymałam się na nogach tylko dzięki lekom.
Niedługo po tym, Tomek zostawił Emila na lodzie, samemu wyprowadzając się z mieszkania, które wynajmowali. No i co my, głupie baby zrobiłyśmy w tej sytuacji? Przygarnęłyśmy go do siebie, w końcu byłyśmy za niego odpowiedzialne. Miałam w swoim pokoju dwa łóżka więc użyczyłam mu jednego. Pewnie pomyślicie, że musiało to być dla mnie traumatyczne? W sumie wcale nie było. Miałam dzięki temu świadomość tego co z nim się dzieje i nie musiałam się zamartwiać, poza tym byłam już tak otumaniona lekami, że nic nie czułam. Warto też wspomnieć to, że wzięłam na swoje barki odpowiedzialność za niego, pomimo mojego stanu, byłam przekonana, że jestem na tyle twarda i mam wystarczająco siły by nad wszystkim zapanować.
Jedyne co jeszcze odczuwałam to strach, moja ogromna słabość. On to wiedział i nie omieszkał wykorzystać. Któregoś razu oglądaliśmy horrory, boję się po nich spać. Więc mnie objął, powiedział, że przy nim jestem bezpieczna i mogę zasnąć w jego łóżku. Nie wyobrażacie sobie nawet uczuć jakie w tamtym momencie mi towarzyszyły, od serca, które rozrywane było ze szczęścia po przerażenie i nierozumienie sytuacji. Od tamtej pory znowu byliśmy parą, teraz już wiedziałam, że dam radę walczyć z jego słabościami i go wychować na ludzi.
Prawdę mówiąc był dla mnie dobry, naprawdę się starał, nie mogłam powiedzieć o nim złego słowa, moja rodzina, do której często wpadaliśmy, też go lubiła. Przyzwyczaiłam się do niego, miałam stabilną sytuację, no może poza kilkoma epizodami, w których wydały się jego stare kłamstwa, które nadal przede mną zatajał, na przykład to, ze nie skończył szkoły. Obiecał być ze mną zawsze szczery i już nigdy nie okłamywać, a ja mu wybaczyłam całą przeszłość, w końcu robił postępy, a ja zaczynałam widzieć te śliczne iskierki szczęścia w jego oczach kiedy ze mną przebywał.
Pozostało mi tylko to uczucie ciągłej niepewności, czasami nawet coś nie było moją winą, a on wychodził bez słowa się zabić. Nie chcecie sobie nawet wyobrażać co czułam w takich sytuacjach. Zniszczył w ten sposób moje poczucie bezpieczeństwa do cna. Serce mi pękało, a ja dosłownie umierałam, w końcu był dla mnie najważniejszą osobą w życiu, moim ukochanym, o którego cały czas dbałam.
No przecież był dla mnie taki kochany, dbał o mnie, przytulał każdej nocy, rozpieszczał słodyczami, chciałam być z nim już na zawsze. Uważałam, że dokonałam wszystkiego co mogłam bo go uszczęśliwić, kochałam jego uśmiech najmocniej na świecie. Nie zauważałam też tego, że kompletnie się odciął od świata, zamknął w naszym pokoju i przestał wychodzić do ludzi, byłam jedyną osobą, z którą się kontaktował. Myślałam, ze dlatego, że jesteśmy partnerami. Co z tego, że cały czas czułam się niekochana, starałam się rozmawiać, naprawiać to co się zepsuło.
Głupota, pamiętajcie, jeśli czujecie, że osoba, która z wami jest was nie kocha, to was nie kocha, bez względu na to co mówi, ani na to jak wielkim uczuciem wy ją darzycie. Rozmową nikogo do kochania siebie nie zmotywujecie. No ale, w takim razie dlaczego ze mną był? To proste, bo miał ze mną dobrze i wygodnie, dawałam mu wszystko o czym mógł zamarzyć, poświęcałam się dla niego i wspierałam we wszystkich celach jakie starał się osiągnąć.
Zabawne, wiecie kiedy zaczęło się wszystko psuć? Kiedy zaczęło mi brakować pieniędzy i musiałam pójść do drugiej pracy by jakoś powiązać koniec z końcem. Emil oczywiście nie miał wtedy pracy i przesiadywał od miesięcy całe dnie przy komputerze, nie wychodząc z pokoju. Czułam, że coś jest bardzo nie w porządku. Zaraz potem zwaliła mi się na głowę informacja, że nie ma za co zapłacić czynszu bo jego bank (ING) naliczył mu zaległą prowizje 500zł (ta, już to widzę) i idzie się zabić. Ja już wtedy nie miałam siły, byłam wydmuszką, niekochaną, przepracowaną kobietą z własnymi problemami, która co dzień starała się z całych sił wstać do pracy i nie popełnić samobójstwa przy okazji.
Z resztą za często już tak postępował, nie miałam siły się o to kłócić, kazałam mu robić co chce, ale niech poczeka aż wrócę do domu bo sama nie przejdę przez ciemną piwnicę przez którą musieliśmy wtedy przechodzić bo zburzyli nam schody na klatkę. Tak i zrobił, odprowadził mnie i uciekł, po czym moje serce pękało z rozpaczy i cierpienia, a on nawet nie odebrał ode mnie 40 połączeń. Jak można tak ranić ukochaną osobę? Po długim czasie odebrał, powiedział, że wraca. Szkoda tylko, że w tym czasie zdążyłam już zasnąć, płacz tak mnie zmęczył, że oczy same mi się zamknęły. Cóż, biedaczek spędził całą noc na klatce bo nie miał odwagi zadzwonić do naszych współlokatorów by mu otworzyli.
Potem było już tylko gorzej. Założył sobie Tindera, jak się wykłócał, po to aby znaleźć przyjaciół. Ta, jasne, na portalu randkowym. Pokłóciłam się z nim, miał go usunąć i zablokować osoby, które tam poznał. Zrobił to na moich oczach, a ja miałam awanturę o to, że mu nie ufam i jestem histeryczką. Ja chciałam tylko, żyć w szczęśliwym związku... czy to tak dużo? Jeżeli to, że mu zaufam miało coś zmienić to byłam w stanie to obiecać.
W międzyczasie dużo się uczył w szkole i dostał się do korpo, w którym też pracuję, byłam z niego zadowolona, dawał sobie jakoś radę. Jedynym minusem było to, że miał tam nocki, a ja straszliwie boje się zasypiać sama. No nic, musiałam się z tym pogodzić, ale po jednej nocy byłam tak zmordowana psychicznie, że od rana nie mogłam sobie poradzić ze sobą emocjonalnie, chciało mi się płakać, wymiotować, kręciło mi się w głowie, nie miałam siły, dosłownie zdychałam. Jednak resztkami sił pojechałam do pracy.
Robiłam wszystko by w niej usiedzieć, do tego stopnia, że dosłownie naćpałam się psychotropami na uspokojenie. Myślicie, ze to coś dało? Pff, nic, zdychałam dalej. Jedyny plus był taki, że moja ukochana kierowniczka pozwoliła mi wrócić do domu, no i wróciłam. Tam w sumie nie wiem co mnie podkusiło by zajrzeć do jego telefonu, ale dalej pisał z dziewczyną, którą przy mnie zablokował. Pisał, ze za nią tęsknił, że szukał jej na Tinderze... więcej nie chciałam czytać, zrobiło mi się niedobrze, nikt mnie tak nigdy w życiu nie zranił. Pokłóciłam się z nim i kazałam mu się wyprowadzić, dowiedziałam się, że jestem histeryczką i to nie jest zdrada. Ależ owszem jest, emocjonalna, najgorsza z nich wszystkich. Poza tym znalazłam tez na naszym łóżku włosy, które nie należały ani do mnie, ani do niego, a już tym bardziej nie do naszych współlokatorów, aczkolwiek tego się ode mnie nie dowiedział. Naprawdę nie wiem jak udało mu się to zrobić biorąc pod uwagę jego tryb życia i to w ile osób mieszkamy.
Wyszedł z domu, mówił, że już nie wróci, ale ja już miałam dosyć, za dużo tego dla mojego serca. Nawet ja mam jakieś granice. Wyrzuciłam wszystkie jego rzeczy przez okno, nie było tego dużo, w końcu praktycznie wszystko ja kupowałam. Nie chciałam go już widzieć, nie miałam siły, tak, nawet ja. Pozbierał te rzeczy i wrócił, miał jeszcze siłę, się ze mną kłócić. On za to powiedział, że zniszczył i wyrzucił mój telefon, który mu pożyczyłam (ta, jasne, czyżby powtórka z rozrywki?). Wiedział, że może wygrać, wygarnął mi wszystko co robiłam nie tak. Podziwiam, że miał czelność mną tak manipulować by sprowadzić do swojego poziomu. A wiecie co? Ja wstałam, przytuliłam się do jego torsu i ryczałam jak małe dziecko, kiedy mnie przytulał. To było dla mnie tak straszne, że go stracę, że pomimo wszystko co zrobił, kochałam go, że tak bardzo się zagubiłam. Nie rozumiałam tej sytuacji, cierpiałam jak małe dziecko, a w jego ukochanych ramionach czułam się bezpiecznie.
Wiecie co mnie uratowało? Psychotropy w ilości hurtowej, których nałykałam się w pracy. Sprawiły, że zasnęłam jak mały bobas w trakcie tej sytuacji. Zdążyłam mu tylko powiedzieć, że mu wybaczam, wiem, że to nie jego wina, że jest psychopatą, nie rozumie. Pewnie gdybym była na siłach to bym mu nie pozwoliła odejść. Ale spałam, jak dziecko, już nic nie wydobyło się z moich ust, a on musiał wyjść do pracy na kolejną nockę, obiecał tylko, że z rana wróci po swoje rzeczy to porozmawiamy.
Nie porozmawialiśmy, kiedy przyszedł byłam w łóżku Sariel i poprosiłam ją by mu je wydała, a sama ryczałam jak małe dziecko, a co gorsza- musiałam wychodzić do pracy. Wyszłam, ledwo żyjąc, ale jakoś się do niej dostałam, najstraszniejsze było to, że ja kończyłam o 21, a on zaczynał. Bałam się co się stanie gdy go spotkam. A wiecie co? Nie spotkałam, nie przyszedł do pracy. Zabolało mnie to, a wiecie czemu? Bo ja głupia się przeraziłam, że ją straci, a tak długo się o nią starał, nadal za bardzo przejmowałam się jego życiem.
Od tamtej pory się nie widzieliśmy, ale to dobrze bo dotarła do mnie świadomość w jakim kłamstwie żyłam. Czy czuje się lepiej? Nie. Nic nie jem, wymiotuje, cała się trzęsę, bez przerwy płaczę, śpię na podłodze u Sariel i Konrada... Wiecie co mnie najbardziej boli? To, że jakbym go spotkała to pewnie znowu utonęłabym z płaczem w jego ramionach, boli mnie to jak bardzo go kocham, a najbardziej to, że on nie jest tym za kogo go miałam. Mój ukochany nigdy nie był moim ukochanym i niezależnie od wszystkiego, on się nie zmieni. Moja bezsilność odbierała mi przez ten cały czas chęci do życia, a teraz pozostało mi się z nią tylko pogodzić.
Piszę to bo w sumie muszę gdzieś to wylać i mimo wszystko nie mieści mi się nadal w głowie, nie jestem w stanie tego zrozumieć, nie chcę tego zrozumieć. Psychopatia jest niejako rzeczą dla mnie nie do ogarnięcia, ale walczyłam ile tylko mogłam, myślałam, że mam siłę. Wiem za to, że jest wiele osób w podobnych sytuacjach i tez się starają, może po przeczytaniu tego sami zrozumieją, że popełniają błąd i niszczą sami siebie.
Dziękuję za dotrwanie do końca, mam nadzieję, że chociaż nie dałam rady uratować mojego ukochanego, to ktokolwiek inny nauczy się na moich błędach i nie zmarnuje swojego życia. Mam szczerą nadzieję, że nie pisze tego na marne. Psychopatia jest okrutną chorobą, nie poznasz tych ludzi na pierwszy rzut oka, nikt Ci się do tego nie przyzna, to mogą być całkiem uroczy ludzie, nawet tacy wzbudzający sympatie i chyba to mnie najbardziej w tym przeraża...
TL;DR
Nikt do końca nie wie jak się zeszliśmy. Kłamał od samego początku w nawet najdurniejszych sprawach. Został przyłapany na czymś grubszym i się przyznał. Potem znów został przyłapany. Nic to nie dało, nadal kłamał. Zamieszkaliśmy razem. Przestał chodzić do pracy na rzecz streamowania i udostępniania kawaii cosplayerek. Nie okazywał żadnych uczyć, przywiązania, miał w dupie swoją przyszłość. Nie wychodził z domu, nawet z pokoju. Nie jadł, okazyjnie wychodził do łazienki. Nie chciał prać swoich ubrań razem z ubraniami współlokatorów. Nie chciał z nimi rozmawiać, nawet się przywitać. Groził samobójstwem na każdym kroku, z każdego powodu. Nigdy mu jakoś nie wyszło. Sfabrykował screena ze stanu konta bankowego tłumacząc, że bank pobrał mu 500zł prowizji i nie ma z czego zapłacić czynszu, więc zapłaciłam za niego. W naszym łóżku znalazłam włosy, które nie należą do mnie, ani do niego. W wannie też. W historii przeglądania szukał co chwilę jak się zabić. W przeddzień wyprowadzki szukał jak kogoś zabić i udać, że to samobójstwo.